Mam wrażenie, że on mnie karze za to, że potrzebuję bliskości. Już prawie 2 lata w tym martwym układzie. Dziś położyłam się obok niego by spojrzeć w telefon gdy zamawiał jedzenie, którego finalnie nie zamówił no ale kupiłam sobie za to mrożone pierogi z jagodami i się najadłam mega, no ale śmiałam się położyć obok i z tego powodu wieczorem była kłótnia i znów "wyprowadź się, chcę spokój, wpływasz na mnie negatywnie, chcę kogoś innego". Może jak przestanę się do niego odzywać będzie lepiej? Bardzo brakuje mi takiej normalnej rozmowy z człowiekiem. Jestem pełna entuzjazmu takiego wręcz na granicy dziwactwa, tyle się we mnie uzbierało, tyle lat tłumiłam w sobie zwyczajną radość albo obrywało mi się za radość i bycie sobą, za każdą informację, że jestem szczęśliwa, że coś mi się udało dostawałam kubeł zimnej wody i nałykałam się już tyle własnych emocji, że wystarczy, że ktoś mnie dotknie opuszkiem palca a wybuchnę na tęczowo. Zrobiłam się strasznie zdesperowana i creepy co w ogóle nie pomaga. Odczytuję z prędkością światła każdą niechęć w moją stronę prawdziwą lub nie, każdy przejaw jak jakiś superdetektyw. Cała składam się z satelit i odbieram każdą negatywną emocję, że źle się zaśmiałam, że dziwną minę zrobiłam, że nie ten ton głosu, nie to powiedziałam, że inaczej myślę i nie umiem tego ukryć, że coś mi się nie podoba musi mi się wszysto podobać i muszę okazywać wdzięczność mimo, że on specjalnie daje mi to czego nie lubię by mieć ubaw z mojego rozczarowania.
I nikt mi nie wierzy, że on taki jest a ja w sumie nikomu o tym nie mówię bo nie mam komu bo nikogo już nie mam i właściwie piszę tylko tu i tutaj to też nikogo nie obchodzi.
Mam wrażenie, że cały świat, wszyscy ludzie chcą abym popełnila samobójstwo. Łącznie z losem. Po prostu to wydaje mi się absurdalne i wręcz nie możliwe, że wszystko zbiega się w okoliczności, przypadek? Jestem jakimś wyjątkiem od reguły? A może naiwnie wierzę, że każdy ma happyend. Można prosić o pomoc, można walić w drzwi pięścią, wywarzyć, można powiedzieć głośno o wszystkim a i tak może być tylko gorzej. Dobija mnie też przypadek Julii Faustyny i pokazuje abym siedziała cicho z mordą w kubeł i cieszyła się, że nie jestem codziennie bita, gwałcona. Może ja sobie wymyślam jakaś przemoc może naprawdę zasługuję na pogardę, może mam nie taką twarz, nie taki nos, nie taką manierę w głosie, coś mam nie tak w sobie. Staram się do tego przyzwyczaić ale jak już pisałam tłumienie tych potrzeb emocjonalnych sprawia, że dostaję kręćka. Obawiam się, że jak zrobi się cieplej to wyjdę na trawę i zacznę się turlać, rzuć ją i wierzgać nogami bo siada mi na psychikę i zdaję sobie z tego sprawę.
Tego
jest
za
dużo.
Może sobie wmawiam, że moje koty sobie beze mnie nie poradzą, że będzie im smutno, że trafią do schroniska, że coś... może beze mnie będzie lepiej? Ale ja tak bardzo chcę żyć. Ja właśnie chcę wreszcie zacząć żyć. Chyba nie jestem jedyna na świecie rozczarowaną własnym życiem? Nie ja jedyna uwierzyłam w dobroć, w miłość. Miłość to największa pułapka, najłatwiej na nią złapać naiwnych. Szkoda, że nie wiedziałam tego gdy miałam 20 lat. Zakazać filmów romantycznych. Spalić lalki Barbie a raczej Kena. Chyba zmienię płeć. A nie, czekaj. Nie stać mnie na to. Lepiej być żałosną kobietą czy żałosnym mężczyzną? W sumie to i tak kobieta udająca mężczyznę. AAAAAaaaaa. O czym ja w ogóle piszę?! Chcę zniknąć. Jak mam żyć?